Na początku było światło... To w logo marketu.
A w markecie cuda! Owocki sezonowe, mąka, drożdże, cukier trzcinowy, tłuszcz roślinny i mleko owsiane. I parę bardziej niezbędnych do życia rzeczy, takich, jak kawa czy papierosy.
Skoro te owoce krzyczały "bierz mnie", piekarnik czysty jak łza i cała kuchnia odszorowana (miałam napad sprzątania), to trzeba nabrudzić.
Ciasto drożdżowe to coś, co robię z pamięci i na oko. Nie wiem, dlaczego - w domu rodzinnym nikt nie robił, dalsza rodzina (chyba) też nie - nikt mnie nie uczył, a zawsze wychodzi.
W sumie, to chyba jestem jedyną osobą z mojej rodziny, która umie gotować tak, by dało się zjeść bez obrzydzenia.
Pamiętam popisowy obiad mojej matki - kurza noga obsmażona i obgotowana w mdłym sosie, do tego kartofle i kiszona kapusta. Kapusta była jadalna, bo kupna. Do dziś kurczaka w takiej formie nie tknę, niedobrze mi, jak tylko poczuję zapach. Albo zupa z pływającym mięsem. Gulasz, a w nim kawały tłuszczu i wspomnienie po papryce.
Kuchnia mojej matki obrzydziła mi mięso w jakiejkolwiek postaci. No cóż, ghulem nie zostanę, trupem się nie pożywię.
Wracając do drożdżówek; mam taką podstawę - na paczkę suchych drożdży (leń!) daję trzy szklanki mąki i łyżkę soli. Ilość cukru (u mnie trzcinowy, najbardziej lubię) i płyn zależy od przeznaczenia ciasta - czasem woda, czasem roślinne mleko. No i tłuszcz - u mnie olej lub margaryna, ale można masełko klarowane. Można dać jajo, ale bez jaj lepiej wyrasta. Używam mąki pszennej, zwykłej z supermarketu, albo orkiszowej. Żadnych kombinacji z bezglutenowcami nie przeprowadzałam, bo akurat gluten mogę wpierdalać bez uszczerbku na zdrowiu.
Pierwsze mieszam suche, leję płyn, zagniatam, ciepię tłuszczu, zagniatam. Daję dziadostwu wyrosnąć w przykrytej ścierą misce. W piekarniku - robi mi za szczelną, pozbawioną przeciągu szafkę. Nawet go lekko nagrzewam, tak by miał w środeczku upalne polskie lato, a nie niemiecki lipcopad.
Ciasto rośnie, Szczurowski oddaje się zwykłemu ludzkiemu relaksowi. Dupa na kanapę i pilot w dłoń! Zapp, zapp, zapp... Ani mnie fetysze nie obchodzą, ani opery mydlane, ani robienie teatru dookoła blokowisk i ich mieszkańców. No nic, mamy internet, książki, rozrywki ludzi cywilizowanych... no dobra, co to za fetysze?
Odpowiedni podkład dźwiękowy do siedzenia i czekania. Ani szokujące, ani ciekawe. Ot, zagłusza ruch uliczny i dźwięki z wnętrzności bloku.
Ogólnie zagłuszam. Z domu wychodzę uzbrojona w słuchawki. Cieszy mnie, że trzeba ryj kryć, bo mnie dalsi znajomi nie poznają. Jest wystarczająco chłodno, że mogę śmigać w kurtce. Karmię się spokojem i dystansem od ludzi. Łapię oddech nieprzerywany pytaniami i gadaniną.
Jak się wprowadzałam, zostałam uprzejmie uprzedzona, że sąsiad pode mną to dziwak, pijak i chujwico. Teraz ja jestem blokowym dziwakiem i chujwicem. Cena świętego spokoju. Oboje płacimy.
Ciasto wyrosło. Uformowałam kulki (leń), nawtykałam owoców (leń!) i czekam, aż zarazazaza wyrośnie.
Zrobię kruszonkę z kokosem. Jak wyrośnie.
Znów mam czas i wspominam dom. Czy raczej Dom. Miejsce. Siedlisko. Korzenie. Dziurę, gdzie psy dupami szczekały. Świerki wokoło domu i pierwszy zwiedzony pustostan.
Nawet matkę zabrałam i pokazałam. Nie rozumiała. A potem poszło; stare fabryki, budynki mieszkalne, dziadostwo z IIWŚ - byle wejść i sfotografować.
Pamiętam najlepiej Miramar i sanatorium w Orłowie. Na Miramarze słuchałam Anny Jantar, a w Orłowie smażyłam zezwłok na dachu. Plaża pełna ludzi, a ja mam spokój na dachu opuszczonego sanatorium. Taki urlop rozumiem.
Wodne atrakcje zaliczyłam też.
I siedziałam dupskiem na szczycie spalonego budynku.
Teraz siedzę tylko na kanapie. Pustostany są takie same; kurz, brud i zagrożenie życia.
Wiadomość o tym, że Miramar rozebrano, bolała. Ja lubię ślady przeszłości, architekturę i sztukę socrealistyczną, zbieram graty z PRLu i NRD. A z Polską Ludową łączy mnie tylko wpis na akcie urodzenia (dokonałam aktu!). Jeden kocha XVII wiek, inny XIX, a ja drugą połowę XX.
Drożdżówki się pieką.