wtorek, 21 lipca 2020

Drożdżówki

Na początku było światło... To w logo marketu.
A w markecie cuda! Owocki sezonowe, mąka, drożdże, cukier trzcinowy, tłuszcz roślinny i mleko owsiane. I parę bardziej niezbędnych do życia rzeczy, takich, jak kawa czy papierosy. 
Skoro te owoce krzyczały "bierz mnie", piekarnik czysty jak łza i cała kuchnia odszorowana (miałam napad sprzątania), to trzeba nabrudzić.
Ciasto drożdżowe to coś, co robię z pamięci i na oko. Nie wiem, dlaczego - w domu rodzinnym nikt nie robił, dalsza rodzina (chyba) też nie - nikt mnie nie uczył, a zawsze wychodzi. 
W sumie, to chyba jestem jedyną osobą z mojej rodziny, która umie gotować tak, by dało się zjeść bez obrzydzenia. 
Pamiętam popisowy obiad mojej matki - kurza noga obsmażona i obgotowana w mdłym sosie, do tego kartofle i kiszona kapusta. Kapusta była jadalna, bo kupna. Do dziś kurczaka w takiej formie nie tknę, niedobrze mi, jak tylko poczuję zapach. Albo zupa z pływającym mięsem. Gulasz, a w nim kawały tłuszczu i wspomnienie po papryce. 
Kuchnia mojej matki obrzydziła mi mięso w jakiejkolwiek postaci. No cóż, ghulem nie zostanę, trupem się nie pożywię. 
kuleczka
Wracając do drożdżówek; mam taką podstawę - na paczkę suchych drożdży (leń!) daję trzy szklanki mąki i łyżkę soli. Ilość cukru (u mnie trzcinowy, najbardziej lubię) i płyn zależy od przeznaczenia ciasta - czasem woda, czasem roślinne mleko. No i tłuszcz - u mnie olej lub margaryna, ale można masełko klarowane. Można dać jajo, ale bez jaj lepiej wyrasta. Używam mąki pszennej, zwykłej z supermarketu, albo orkiszowej. Żadnych kombinacji z bezglutenowcami nie przeprowadzałam, bo akurat gluten mogę wpierdalać bez uszczerbku na zdrowiu. 
Pierwsze mieszam suche, leję płyn, zagniatam, ciepię tłuszczu, zagniatam. Daję dziadostwu wyrosnąć w przykrytej ścierą misce. W piekarniku - robi mi za szczelną, pozbawioną przeciągu szafkę. Nawet go lekko nagrzewam, tak by miał w środeczku upalne polskie lato, a nie niemiecki lipcopad. 
Ciasto rośnie, Szczurowski oddaje się zwykłemu ludzkiemu relaksowi. Dupa na kanapę i pilot w dłoń! Zapp, zapp, zapp... Ani mnie fetysze nie obchodzą, ani opery mydlane, ani robienie teatru dookoła blokowisk i ich mieszkańców. No nic, mamy internet, książki, rozrywki ludzi cywilizowanych... no dobra, co to za fetysze? 
Odpowiedni podkład dźwiękowy do siedzenia i czekania. Ani szokujące, ani ciekawe. Ot, zagłusza ruch uliczny i dźwięki z wnętrzności bloku. 
Ogólnie zagłuszam. Z domu wychodzę uzbrojona w słuchawki. Cieszy mnie, że trzeba ryj kryć, bo mnie dalsi znajomi nie poznają. Jest wystarczająco chłodno, że mogę śmigać w kurtce. Karmię się spokojem i dystansem od ludzi. Łapię oddech nieprzerywany pytaniami i gadaniną. 
Jak się wprowadzałam, zostałam uprzejmie uprzedzona, że sąsiad pode mną to dziwak, pijak i chujwico. Teraz ja jestem blokowym dziwakiem i chujwicem. Cena świętego spokoju. Oboje płacimy. 
Ciasto wyrosło. Uformowałam kulki (leń), nawtykałam owoców (leń!) i czekam, aż zarazazaza wyrośnie. 
Zrobię kruszonkę z kokosem. Jak wyrośnie. 
Znów mam czas i wspominam dom. Czy raczej Dom. Miejsce. Siedlisko. Korzenie. Dziurę, gdzie psy dupami szczekały. Świerki wokoło domu i pierwszy zwiedzony pustostan. 
Nawet matkę zabrałam i pokazałam. Nie rozumiała. A potem poszło; stare fabryki, budynki mieszkalne, dziadostwo z IIWŚ - byle wejść i sfotografować. 
Pamiętam najlepiej Miramar i sanatorium w Orłowie. Na Miramarze słuchałam Anny Jantar, a w Orłowie smażyłam zezwłok na dachu. Plaża pełna ludzi, a ja mam spokój na dachu opuszczonego sanatorium. Taki urlop rozumiem.
Wodne atrakcje zaliczyłam też. 
I siedziałam dupskiem na szczycie spalonego budynku.
Teraz siedzę tylko na kanapie. Pustostany są takie same; kurz, brud i zagrożenie życia. 
Wiadomość o tym, że Miramar rozebrano, bolała. Ja lubię ślady przeszłości, architekturę i sztukę socrealistyczną, zbieram graty z PRLu i NRD. A z Polską Ludową łączy mnie tylko wpis na akcie urodzenia (dokonałam aktu!). Jeden kocha XVII wiek, inny XIX, a ja drugą połowę XX.  
Drożdżówki się pieką. 







17 komentarzy:

  1. Kuchnia jest kwestią gustu i zawsze była. Mam swoje ulubione smaki, które nie wszystkim podchodzą, np. nie potrafię żyć bez papryki i często gości w moim garnku, z kolei mąż i jego rodzina za nią nie przepadają, więc na rodzinne spędy gotuje mąż.
    Przez pewien czas byłam weganką i wyszło mi to na zdrowie, ale ile można gotować codziennie po dwa obiady? (Mąż zdeklarowany mięsożerca). Tak więc podjadam mięso, mimo że nie zawsze mam na nie ochotę. W moim rodzinnym domu jest ono najważniejsze na talerzu, ale żebym nie brzmiała jak narzekadło, dodam, że tata jest kucharzem i wszystko jest zawsze pyszne.
    Też lubię fotografować pustostany, a zwłaszcza stare fabryki. Tylko ciężko do nich wejść.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też uwielbiam paprykę, w każdej możliwej postaci. :)

      Usuń
  2. Niestety bezglutenowa jestem. W związku z czym raczej trenuję zupełnie bezmączne wypieki, typu "biszkopt bez mąki", bo trudno mielone orzechy nazwać mąką. To bardzo jadalne jest, zwłaszcza oblane gorzką czekoladą. Poza tym leniwa jestem i często wolę zjeść owe orzechy i czekoladę w postaci naturalnej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z bezmącznych to umiem tylko kokosanki i inne wariacje z piany z białek z dodatkami. Szybkie, łatwe i smaczne.
      Teoretycznie jest nawet wersja z pianą z aquafaby możliwa, aczkolwiek aż tak daleko posuniętym wegańskim świrem nie jestem i robię klasyczną pianę z jaj.

      Usuń
  3. Przepisy "na oko"... Pamiętam, gdy pytałam mamę o to czy tamto, zawsze słyszałam "No tak na oko" i byłam bardzo nieszczęśliwa, bo nigdy nie wiedziałam ile to jest :) A dzisiaj, gdy wpadnę w rytm i już wypróbuję co i jak- na oko solę, słodzę i w ogóle. W końcu, każdy ma własne oko :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "na oko" jest chyba najpopularniejszą miarą wśród ludzi doświadczonych kuchennie. I zawsze zdaje egzamin. ;)

      Usuń
    2. To prawda, czasem tez używa się określeń - szczypta, miarka, ile zabierze...

      Usuń
    3. Jotko, nabardziej lubię odmierzanie szklankami - mam różne szklanki o zróżnicowanej pojemności - jak w przepisie stoi, że szklankę mleka, to ja nie wiem, której użyć. I daję "na oko" :D

      Usuń
    4. No właśnie - u mnie też każda szklanka inna... Jakby nie można napisać w przepisie w mililitrach, żeby człowiek się połapał zanim zacznie wlewać na oko ;)

      Usuń
  4. Lękam się wyznać, ale nie lubię drożdżowego
    W synku w ogóle nie jem ciast ale tego nie jem z przyjemnością, że tak powiem;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu nie ma nakazu lubienia, każdy ma swój smak i gust. :)

      Usuń
    2. Widzę, że to blog demokratyczny;)))

      Usuń
    3. Tu panuje jedna zasada: baw się dobrze, tylko nie kosztem innych.
      W demokracji liczy się głos większości, a większość raczej drożdżówy lubi, więc zostałabyś zmuszona do nieprzyjemności zjedzenia. ;)

      Usuń
    4. O Jessooo!!
      Umiesz człowieka przestraszyć😂

      Usuń
    5. Tu panuje anarchia, tu nic nie trzeba, wszystko można, nic nie bój.😁

      Usuń
  5. Od drożdżowego mam specjalistę w domu, nie ma lepszej drożdżówki, sorry, niż mojego męża. To zdanie publicznie i obiektywnie potwierdzone. Ja się drożdżowego nie tykam, najwyżej szybka pizza.
    Też nie rozumiem niszczenia niektórych pozostałości PRLu, to przecież było, ktoś to tworzył, a nie wszystko trzeba burzyć...
    To z owocem na zdjęciu wygląda cudnie:-)
    Jeśli robione z sercem i nie ma burzy, to zawsze wyjdą!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To niszczycielstwo doprowadza mnie do furii - ja wiem, że teoretycznie budynki mają jakichś właścicieli, miasta nie mają kasy etc, ale zamiast zostawić budynek, by niszczał i był dewastowany i w końcu wyburzony, to dać w nim chociaż bezdomnym w spokoju mieszkać... Ale nie, jak bezdomny zajmie pustostan, to trzeba Policję na łeb nasłać, bo jeszcze rudera się, kurde, obrazi. Marnotrawstwo.

      Usuń